sobota, 22 sierpnia 2009

Przemyśl - Białystok, część IV: Okuninka - Terespol


Poranek w Okunince, mimo że deszczowy, w ogóle nie spłoszył ludzi:) Zdeterminowani już od rana siedzieli w knajpkach, czekając na słońce i plażowanie... I doczekali się, my też. Już w promieniach ciepłego słońca wjeżdżaliśmy do Włodawy, oddalonej zaledwie kilka kilometrów od rajskiej Okuninki. Dziś do przejechania mieliśmy niewiele kilometrów (około 70-80), więc postanowiliśmy spedzić trochę czasu w tym mieście i pozwiedzać. A jest co, zwłaszcza dla zainteresowanych historią Żydów. W ścisłym centrym miasta, niewiele od siebie oddalone, stoją trzy piękne świątynie: przepiękny barokowy Kościół p.w. św. Ludwika, równie imponująca cerkiew p.w. Narodzenia Najświętszej Marii Panny oraz Wielka Synagoga (wraz z przylegającymi do niej Małą Synagogą oraz Bejt ha-Midraszem), która funkcjonuje jako muzeum.










W tym ostatnim miejscu spędziliśmy najwięcej czasu, podziwiając odnowioną świątynię, wraz ze zbiorami judaików, z babińcem, w którym można poczytać Talmud:), oraz z pokojem małemada (z mnóstwem starych książek). Niesamowite miejsce (tak rzadko można takie oglądać), które przyciaga sporo turystów. Bardzo się cieszę, że tam trafiliśmy.



















Przyjemność odpoczywania na wyprawie rowerowej jest ogromna, tym trudniej więc zebrać się w drogę po małym pofolgowaniu sobie:). Z Włodawy ruszyliśmy z wielkim trudem po 14 i przez Sławatycze (które są przejściem granicznym z Białorusią; tam po raz pierwszy dostaliśmy pouczenie od strażnika, że na przejściach granicznych NIE WOLNO ROBIĆ ZDJĘC!) oraz Kodeń (w którym spotkaliśmy kuriera rowerowego z Łodzi, który jechał baaaardzo podobną trasą do naszej, tylko w przeciwnym kierunku:), dojechaliśmy do Terespola.




















Muszę, przyznać, że nie wiem, czego spodziewałam się po tym mieście, ale na pewno nie tego, co nas tam spotkało... Na zwiedzanie nie było czasu, bo przyjechaliśmy późno, a noclegu, jak zwykle, nie mogliśmy znaleźć... Na naszej "wspaniałej" mapie widniał dający nadzieję znaczek kampingu, który w realu już (jakbym słyszała gdzieś tę opowieść) nie istniał, zamieniony został bowiem na hotel... I tu zaskakujący finał. Nie, nie spaliśmy na dziko, nie znaleźliśmy agroturystyki, po prostu spotkaliśmy dobrych ludzi, którzy przyjęli nas pd swój dach! Zupełnie przez przypadek i tak po prostu. Zagadnięty na malutkiej stacji benzynowej facet odesłał nas do swojego znajomego po drugiej stronie ulicy. Tamten zgodził się, żebyśmy rozbili namiot na ogródku, potem przedstawił nam swoją żonę, która zaprosiła nas na fasolkę po bretońsku, a w końcu, po przemiłej biesiadzie przy piwku (okazało się, że wszyscy jesteśmy rocznik '83, a to COŚ znaczy), oboje pościelili nam łóżko w pokoju gościnnym i napalili w piecu na ciepłą wodę... Brzmi nierealnie, a jednak... Morał z tej historii jest tylko jeden i zupełnie banalny: nie dajmy się zwieźć ogłupiającym informacjom, że człowiek człowiekowi wilkiem, a morderca i oszust czai się nawet nie za rogiem, ale tuż za nami... Nie kończę jeszcze mojej opowieści, a już mogę uprzedzić fakty, że nie spotkaliśmy w czasie tej wyprawy NIKOGO, kto mógłby być zaszyfladkowany jako "zły" (no oprócz jednego wściekłego kierowcy, ale może faktycznie za bardzo zawadzaliśmy mu na drodze:). Sami pozytywni ludzie!

I tak dobiegł końca czwarty dzień podróży, w którym mogliśmy się wykąpać, najeść się i umocnić w wierze, że CUDA się zdarzają:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz